Tom pierwszy Kołczanu zakończył się sporym cliffhangerem. Zaraz po tym jak cały
świat dowiedział się, że oryginalny Green Arrow żyje, Oliver i Batman zostali
zaatakowani przez demona Etrigana. W części drugiej dowiadujemy się jakie było
rozstrzygnięcie tego starcia, a także poznajemy wreszcie odpowiedź na pytanie:
jakim cudem Queen wrócił z zaświatów?
Dodatkowo na łamach czwartego
tomu Wielkiej Kolekcji Komiksów DC dochodzi do spotkania Ollie’ego z
najbliższymi, a mianowicie Black Canary i Arsenalem oraz okazuje się, że główny
bohater padł ofiarą tajemniczego spisku związanego z pewnymi… piekielnymi
siłami. Nic więcej już chyba zdradzić nie mogę. O ile bowiem celem poprzednich
pięciu zeszytów było przede wszystkim przedstawienie reakcji postaci na powrót
Olivera i zachodzących między nimi a nim interakcji, o tyle tutaj w końcu na
pierwszy plan wysuwa się właśnie intryga.
Niewątpliwie Eaglemoss (a
wcześniej też Egmont) podjął słuszną decyzję, żeby podzielić Kołczan na dwie części. Jako jedna
pozycja byłby zbyt obszerny jak na format takiej kolekcji. Problem z tomem
drugim jest jednak taki, że recenzując go oddzielnie, nie sposób wystawić mu w
pełni sprawiedliwą ocenę. I nie chodzi tu o to, że ciężko byłoby go zrozumieć
bez przeczytania pierwszego, a raczej o to, że po prostu znacznie odstaje od
niego poziomem. Nie jest już tak świeży i oryginalny oraz ma dość nierówne
tempo.
To, co stanowiło największą siłę
poprzedniej części, czyli świetne dialogi, tu zostały mocno (choć nie od razu) ograniczone.
Nawet wspomniane spotkanie z Diną i Royem wypada blado w porównaniu z tym, czym
Kevin Smith raczył nas wcześniej. Nie jest ani ujmujące, ani przejmujące – a
przecież powinno być, wszak to najważniejsze osoby w życiu Olivera.
Miejsce tych interesujących
dialogów, które rozbudowywały charaktery postaci i pozwalały zaprezentować ich
w nowej sytuacji, zajęły rozmowy służące w dużej mierze głównie ekspozycji.
Zmartwychwstanie Ollie’ego, mimo że w całym tym swoim szaleństwie całkiem kreatywne
i wdzięczne, zostało wytłumaczone nam aż nazbyt dokładnie. Skoro Smith i tak
nie zamierzał przywrócić Queena w jakiś racjonalny, wiarygodny sposób, to chociaż
mógł pozostawić drobną nutkę tajemnicy. Bez tego, Kołczan stał się w pewnym momencie troszkę przegadany.
Szczególnie odczuwalne jest to w
chwili, w której docieramy do punktu kulminacyjnego, czyli ujawnienia złoczyńcy.
Czarny charakter zdradza cały swój plan w stylu godnym najbardziej kiczowatych
przeciwników Jamesa Bonda. Opowiada on wszystko Oliverowi tak drobiazgowo i
wyczerpująco, że ociera się to wręcz o autoparodię. Być może to świadomy zabieg
Smitha (podobny zastosował przecież w Guardian
Devil), ale nawet to nie zmienia faktu, że trwająca kilkanaście stron
ekspozycja motywów antagonisty negatywnie wpływa na tempo historii.
Ilustracje Phila Hestera, które
sprawdzały się w części pierwszej, tutaj wydają się już trochę nie na miejscu. Kiedy
rysownik skupiał się na postaciach, całkiem sprawnie udało mu się oddawać ich
emocje. Jego kreskówkowy styl zaczyna jednak przeszkadzać, gdy w fabułę
wplecione zostają satanistyczne wątki. Projekty demonów nie są zbyt oryginalne,
przez co opowieść Smitha cierpi pod koniec na brak odpowiedniego klimatu.
Tym razem dodatkiem do Kołczanu są przedruki dwóch wiekowych numerów
FLASH COMICS pochodzących z 1947 i 1948 roku. Warto odnotować, że pierwszy z
nich jest właściwym debiutem Black Canary w komiksach DC. Za scenariusz obu
odpowiada Robert Kanigher, a za rysunki legendarny Carmine Infantino.
Gdybym patrzył na tom drugi przez
pryzmat całości, czyli wszystkich dziesięciu zeszytów, wówczas na pewno otrzymałby
ode mnie wyższą ocenę. Pięć ostatnich numerów nie zasługuje jednak na notę wyższą
niż 3,5. Biorąc pod uwagę, że
pierwszej części wystawiłem 4,5, średnia wynosi równe 4. Kołczan Kevina Smitha, mimo odrobinę
rozczarowującego zakończenia, śmiało można zatem uznać za pozycję godną
polecenia.
Opisywane wydanie zawiera materiał z komiksów GREEN ARROW vol. 3 #6-10
oraz FLASH COMICS vol. 1 #86 i #92
Dziwne, pierwsza cześć była nudna i się ciągnęła, za to w drugiej na brak akcji nie możemy narzekać. No cóż widać autor recenzji lubi Titanica a ja Johny Wick'a :)
OdpowiedzUsuń