środa, 5 października 2016

WKKDC #4 – GREEN ARROW: KOŁCZAN cz. 2


Tom pierwszy Kołczanu zakończył się sporym cliffhangerem. Zaraz po tym jak cały świat dowiedział się, że oryginalny Green Arrow żyje, Oliver i Batman zostali zaatakowani przez demona Etrigana. W części drugiej dowiadujemy się jakie było rozstrzygnięcie tego starcia, a także poznajemy wreszcie odpowiedź na pytanie: jakim cudem Queen wrócił z zaświatów?

Dodatkowo na łamach czwartego tomu Wielkiej Kolekcji Komiksów DC dochodzi do spotkania Ollie’ego z najbliższymi, a mianowicie Black Canary i Arsenalem oraz okazuje się, że główny bohater padł ofiarą tajemniczego spisku związanego z pewnymi… piekielnymi siłami. Nic więcej już chyba zdradzić nie mogę. O ile bowiem celem poprzednich pięciu zeszytów było przede wszystkim przedstawienie reakcji postaci na powrót Olivera i zachodzących między nimi a nim interakcji, o tyle tutaj w końcu na pierwszy plan wysuwa się właśnie intryga.

Niewątpliwie Eaglemoss (a wcześniej też Egmont) podjął słuszną decyzję, żeby podzielić Kołczan na dwie części. Jako jedna pozycja byłby zbyt obszerny jak na format takiej kolekcji. Problem z tomem drugim jest jednak taki, że recenzując go oddzielnie, nie sposób wystawić mu w pełni sprawiedliwą ocenę. I nie chodzi tu o to, że ciężko byłoby go zrozumieć bez przeczytania pierwszego, a raczej o to, że po prostu znacznie odstaje od niego poziomem. Nie jest już tak świeży i oryginalny oraz ma dość nierówne tempo.

To, co stanowiło największą siłę poprzedniej części, czyli świetne dialogi, tu zostały mocno (choć nie od razu) ograniczone. Nawet wspomniane spotkanie z Diną i Royem wypada blado w porównaniu z tym, czym Kevin Smith raczył nas wcześniej. Nie jest ani ujmujące, ani przejmujące – a przecież powinno być, wszak to najważniejsze osoby w życiu Olivera.

Miejsce tych interesujących dialogów, które rozbudowywały charaktery postaci i pozwalały zaprezentować ich w nowej sytuacji, zajęły rozmowy służące w dużej mierze głównie ekspozycji. Zmartwychwstanie Ollie’ego, mimo że w całym tym swoim szaleństwie całkiem kreatywne i wdzięczne, zostało wytłumaczone nam aż nazbyt dokładnie. Skoro Smith i tak nie zamierzał przywrócić Queena w jakiś racjonalny, wiarygodny sposób, to chociaż mógł pozostawić drobną nutkę tajemnicy. Bez tego, Kołczan stał się w pewnym momencie troszkę przegadany.

Szczególnie odczuwalne jest to w chwili, w której docieramy do punktu kulminacyjnego, czyli ujawnienia złoczyńcy. Czarny charakter zdradza cały swój plan w stylu godnym najbardziej kiczowatych przeciwników Jamesa Bonda. Opowiada on wszystko Oliverowi tak drobiazgowo i wyczerpująco, że ociera się to wręcz o autoparodię. Być może to świadomy zabieg Smitha (podobny zastosował przecież w Guardian Devil), ale nawet to nie zmienia faktu, że trwająca kilkanaście stron ekspozycja motywów antagonisty negatywnie wpływa na tempo historii.

Ilustracje Phila Hestera, które sprawdzały się w części pierwszej, tutaj wydają się już trochę nie na miejscu. Kiedy rysownik skupiał się na postaciach, całkiem sprawnie udało mu się oddawać ich emocje. Jego kreskówkowy styl zaczyna jednak przeszkadzać, gdy w fabułę wplecione zostają satanistyczne wątki. Projekty demonów nie są zbyt oryginalne, przez co opowieść Smitha cierpi pod koniec na brak odpowiedniego klimatu.

Tym razem dodatkiem do Kołczanu są przedruki dwóch wiekowych numerów FLASH COMICS pochodzących z 1947 i 1948 roku. Warto odnotować, że pierwszy z nich jest właściwym debiutem Black Canary w komiksach DC. Za scenariusz obu odpowiada Robert Kanigher, a za rysunki legendarny Carmine Infantino.  

Gdybym patrzył na tom drugi przez pryzmat całości, czyli wszystkich dziesięciu zeszytów, wówczas na pewno otrzymałby ode mnie wyższą ocenę. Pięć ostatnich numerów nie zasługuje jednak na notę wyższą niż 3,5. Biorąc pod uwagę, że pierwszej części wystawiłem 4,5, średnia wynosi równe 4. Kołczan Kevina Smitha, mimo odrobinę rozczarowującego zakończenia, śmiało można zatem uznać za pozycję godną polecenia.

Opisywane wydanie zawiera materiał z komiksów GREEN ARROW vol. 3 #6-10 oraz FLASH COMICS vol. 1 #86 i #92

1 komentarz:

  1. Dziwne, pierwsza cześć była nudna i się ciągnęła, za to w drugiej na brak akcji nie możemy narzekać. No cóż widać autor recenzji lubi Titanica a ja Johny Wick'a :)

    OdpowiedzUsuń